Jego smutny wygląd, żałobna odzież, zamiar nie wracania z zagranicy, wreszcie i sama odpowiedź — wszystko wyjaśniły. Wszystko zrozumiałe. Merion umarła!
On jej nie przeczył. Tak, ona umarła! Klemensi osunęła się na stół i gorzko załkała.
W tej chwili szybko wbiegł siwy staruszek, do tego stopnia zdyszany, że po głosie ledwo można było poznać pana Snitczy.
— Wielki Boże, pan Warden! — zawołał adwokat, odprowadzając go na bok. — Jakiż los... — tak się zadyszał, że nie mógł mówić — cię tu przywiódł? — dokończył po krótkiej przerwie.
— Boję się, że zły los mnie tu przywiódł — odpowiedział. — Jeślibyś pan był świadkiem tego, co się tu dopiero co stało, zrozumiałbyś, że nic prócz bólu i smutku ze sobą nie przynoszę.
— To zupełnie zrozumiałe. Ale z czemżeś tu pan przyszedł? — pytał doktor.
— Czyż mogłem się domyślić, kto tu gospodarzem? Posłałem do pana swego sługę a sam tu zaszedłem, myśląc, że mnie tu nikt nie zna. Dla mnie wszystko w tych stronach i stare i nowe ma wielkie znaczenie. Wreszcie chciałem się przywitać z panem najpierw a potem zaraz udać się do miasta. Chciałem usłyszeć, co o mnie mówią. Widzę, że pan wiele może mi powiedzieć. Tak, panie Snitczy, gdyby nie wasze
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.