Grez podniosła głowę; była gotowa. Alfred wziął córkę ze sobą. Wezwała ją z powrotem — nazywali ją imieniem zaginionego dziewczęcia — i silnie przytuliła ją do piersi. Oswobodziwszy się z objęć matki, dziewczynka pobiegła za ojcem. Grez pozostała sama.
W oczekiwaniu, przechodząc od strachu do nadziei, Grez pozostała nieruchomą, nie odrywając oczu od portyku, za którym skryli się. Boże, cóż to takiego? Czyja to postać, w białej sukni, występuje z mroku, podchodzi do progu i skłania ojcu głowę na piersi? Kogoż to on okrywa gorącymi pocałunkami? Z objęć starca widocznie wprost kieruje się ku niej i w bezprzytomnem uniesieniu pada jej na piersi!
— O, Merion, Merion! O, siostro, życie moje, radości! To nie widziadło, nie marzenie, to ta sama czarująca Merion, śliczna i szczęśliwa; próby i troski nie zostawiły na niej śladów, a jej idealna główka w promieniach zachodzącego słońca zdawała się być wcieleniem anioła, zstępującego na ziemię, aby przynieść światu pociechę. Przytuliwszy się do siostry, która bezsilnie osunęła się na ławkę, pochyliła się nad nią, uśmiechając się przez łzy, a objąwszy rękami jej szyję, nie spuszczała z niej oczu. Merion wreszcie przerwała milczenie głosem czystym, spokojnym i miękkim, jak całe w około otoczenie.
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.