utrzymać go choćby pół minuty dłużej. Robotnice z góry wyraziły półgłosem swoje zadowolenie i skoro tylko umilknął dźwięk ostatniej nuty, natychmiast zabrały się znowu do pracy, jak pszczoły.
Robota zawrzała jeszcze żywiej niż przedtem, może dlatego, że stary dżentelmen, nikt inny, tylko sam doktor Dżeddler, właściciel domu ze sadem i ojciec młodych dziewcząt, szybko wyszedł z domu i patrzył, co się stało i kogo licho przyniosło do sadu z muzyką i to jeszcze tak rano. Doktor Dżeddler był dobry wprawdzie filozof, jednakże nie meloman.
— Muzyka i tańce dziś! — zamruczał do siebie. — No, to sobie wybrali dzień! Grez! Merion! — dodał głośno. — Cóż to, czy świat oszalał, czyście wy poszalały dziś jeszcze więcej niż zwykle?
— A choćby i tak było, ojcze — odpowiedziała młodsza córka, Merion, podchodząc i spoglądając mu w oczy. — Nie broń, wszak to dzisiaj dzień urodzin.
— Czyjże to dzień urodzin? — powtórzył doktor. — Czyż nie wiesz, że w każdym dniu ktoś rodzi się na świecie? Czyż ci nie wiadomo, wielu nowych aktorów co minutę pojawia się na scenie dla tej nużącej i niesmacznej farsy, nazwanej życiem?
— Nie, ojcze, nie wiem.
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.