w całym roku! Dziś bowiem rocznica strasznej bitwy, stoczonej na tem miejscu, gdzie teraz siedzimy, gdzie córki moje tańczyły, jak sam widziałem, gdzie dziś rano dla nas zbierano owoce z drzew, których korzenie nie wrosły w ziemię, ale w ciała ludzkie. Tu poległa taka masa ludzi, że jeszcze za mojej pamięci, po wielu pokoleniach, odkryto tu pod naszemi nogami cały cmentarz połamanych kości, prochu z kości i stosy porozbijanych czaszek. A przytem, czy była choć setka ludzi między biorącymi udział we walce, któraby wiedziała, za co, albo dlaczego się bije; z liczby zwycięzców nie znalazłoby się i setki, któraby świadomie święciła zwycięstwo, ani pół setki takich, którymby to zwycięstwo przyniosło jakąkolwiek korzyść. Czyż i teraz znajdzie się pięciu lub sześciu ludzi zgodnych ze sobą co do przyczyn i skutków, jednem słowem, nikt nie wiedział o tej bitwie nic pewnego prócz tych, którzy opłakiwali zabitych. Czy i to ma być czemś poważnem? — rzekł doktor ze śmiechem. — Mojem zdaniem, wszystko to tylko niesmaczne.
— Mnie zaś wydaje się to nader poważnem — zauważył Alfred.
— Poważnem! a, w takim razie, kochany przyjacielu, jeśli będziesz poważnie oceniał te rzeczy, nie pozostanie ci nic innego tylko albo: oszaleć i zakończyć życie, albo stać się samotnikiem i zamieszkać na jakiejś niedostępnej skale.
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.