nie ten czas i ten właśnie dzień rozstania — mówił Alfred — będziemy zwierzali się jedno drugiemu, co każde z nas myślało, co czuło wtedy, czego się spodziewało i czego obawiało, a nikt z nas nie chciał pierwszy wymówić słów pożegnania.
— Kareta w lesie! — krzyknął Briten.
— Jestem gotów!... I jakeśmy się następnie znowu zeszli. Dzień ten będzie najszczęśliwszym dniem i będziemy go zawsze uroczyście obchodzili. Nieprawdaż droga?
— Tak, tak! — przerwała mu Grez z anielskim uśmiechem. Tak, Alfredzie; ale nie zwlekaj. Czas uchodzi. Żegnaj się z Merion i szczęśliwej podróży!
Objął Merion, lecz ona uwolniła się z jego objęcia i znowu przytuliła się do siostry, patrząc na nią z tym samym wyrazem miłości i bolu.
— Żegnaj, przyjacielu! — rzekł doktor. — Nie będziemy rozprawiali obecnie o pisaniu listów, stałości uczuć lub o tym podobnych głupstwach, w takiem ha, ha, ha! — no rozumiesz, co chcę powiedzieć, wszystko to drobnostki. Powiem jedno: jeżeli ty i Merion żywicie to niedorzeczne pragnienie, to nie mam nic przeciw temu, aby w przyszłości nazwać cię moim zięciem.
— Kareta na moście! — oznajmił Briten.
— A więc! — powiedział Alfred, silnie ściskając rękę doktora. — Wspomnij o mnie, drogi
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.