Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak — rzekł Briten, podając jej swą fajkę do oczyszczenia — nie porzucę ciebie. Cóż to? Jakiś hałas, słyszysz?
— Hałas, gdzie? — spytała Klemensi.
— Jakieś kroki, jakby ktoś przeskoczył parkan — rzekł Briten. — Czy na górze już się położyli?
— Tak, z pewnością już wszyscy śpią, — odpowiedziała. — Słuchali, lecz było cicho.
— Poczekaj — rzekł Benjamin, zdejmując ze ściany latarkę — pójdę popatrzyć, co to takiego dla pewności; potem się położę. Otwórz drzwi, ja zaś zapalę latarnię.
Klemensi z ochotą uczyniła to, ale sądziła, że napróżno się będzie fatygował, co go trochę powstrzymało. Mimo to wyszedł, wziąwszy ze sobą żelazny hak i latarnię, którą oświecał wszystkie kąty.
— Tak spokojnie i cicho wszędzie, jakby na cmentarzu! — mówiła do siebie, wracając z sieni, Klemensi.
Wtem jej oczom ukazała się ludzka postać, która przesunęła się obok. — Kto to? — z trwogą krzyknęła.
— Cicho! — szepnęła Merion, podchodząc do niej. — Tyś zawsze mnie lubiła, nieprawdaż, Klemensi?
— Kocham cię, drogie dziecko, czyż możesz o tem wątpić?