Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

Muzyka zagrała i zaczęły się tańce. Drwa na kominku płonęły jasno, trzeszcząc i sypiąc iskrami, to wzmagając się, to przygasając, jak gdyby brały niby jaki dobry towarzysz, udział w ogólnej wesołości. Ogień niekiedy szumiał, stosując się do dźwięków muzyki, to znowu olśniewał jak błyskawica, rozjaśniając starą salę, w której po kątach czule szeptały pary. Gdzieniegdzie jego błyski drżały na zielonych girlandach, przebiegając po krasnych jagódkach jemioły, jakby wstrząsane chłodnym wiatrem ze sadu. Czasami stawał się ponad miarę niespokojnym i wzburzonym, wówczas z wielkim trzaskiem wyrywał się na salę, rozsypując pod nogi tańczących całe snopy drobnych, nieszkodliwych iskierek, a potem rwał się i miotał, jak szalony, póki nie wzbił się w górę po szerokim okapie starego kominka.
Drugi taniec się kończył, kiedy pan Snitczy dotknął z tyłu ręki towarzysza, przyglądającego się tańczącym parom. Pan Kreggs drgnął, widać, że pojawienie się jego przyjaciela było oznaką umówioną.
— Wyjechał? — spytał.
— Tss... cały ten czas spędził ze mną — rzekł Snitczy — więcej niż półczwartej godziny. O wszystkiem rozprawialiśmy; wszystkiemu uwierzył i zrozumiał. On... hm.
Taniec skończył się. Merion przeszła obok adwokatów, ale nie zauważyła ich. Powoli skie-