natomiast ozdobiły się dołkami, od wygodnego i szczęśliwego życia.
— Co tak późno, Klemmi? — spytał pan Briten.
— Dużo było sprawunków, — odpowiedziała, bacznie czuwając nad przeniesieniem do domu wszystkich koszyków i pakunków, — ośm, dziewięć, dziesięć — gdzież jedenasty? Tak, to mój koszyk jedenasty! Wszystko już. Wyprzęgnij konia, Harri, daj mu na noc ciepłego jedzenia, jeśli będzie kaszleć. Ośm, dziewięć, dziesięć — oto jedenaście?... Tak, to, — mój koszyk. Cóż dzieci, Ben?
— Zdrowe i wesołe, Klemensi.
— No, chwała Bogu! — rzekła pani Briten, wchodząc do pokoju i rozwiązując wstążki kapelusza. — Pocałujmy się, stary!
Pan Briten z zadowoleniem spełnił jej życzenie.
— Zdaje się, — rzekła pani Briten, wypróżniając kieszenie i wyjmując cały stos książeczek i zmiętych papierów — nic nie zapomniałam. Zapłaciłam wszystko za kwitami, rzepę sprzedałam; rachunek piwowara sprawdziłam i za piwo oddałam. Fajki zamówiłam i włożyłam siedmnaście funtów i cztery pensy do banku. To pieniądze przeznaczone dla doktora Gitfilda za leczenie malutkiej Klemm, których nie chciał wziąć. Nic nie chce brać, Ben.
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.