— Myślałem, że odmówi — odpowiedział Ben.
— Powiedział: choć byście nie wiem wiele mieli dzieci, leczenie ich nic was nie będzie kosztowało.
Twarz pana Britena nabrała poważnego wyrazu i patrzył ze skupieniem na ścianę.
— No, czyż to nie poczciwa dusza, Ben? — rzekła Klemensi.
— Poczciwa, Klemm. Co się mnie tyczy, to w żadnym razie nie chcę zła rugować jego dobrocią.
— Rozumie się, rozumie się — rzekła Klemensi. — A nasz ponny? Wszystko to będzie kosztowało ośm funtów i dwa pensy; nie prawda, że nie źle? Jak myślisz?
— Stosunkowo nie źle — potwierdził Briten.
— Jestem rada, żeś zadowolony! — zawołała żona — choć byłam o tem przekonaną. No na razie zostawmy to. Weź wszystkie kwity. Ach, poczekaj! Oto jeszcze jakieś niemiłe ogłoszenie: trzeba je wywiesić. Jeszcze nie wyschło, wprost z drukarni. Popatrz, jak przyjemnie pachnie.
— Co to takiego? — spytał Ben, rozkładając papier.
— Nie wiem, nie czytałam — odpowiedziała żona.
Strona:PL Karol Dickens - Walka życia.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.