cych rzędem za mogiłami, rodziców i poświęconych pamięci pięciu mych braciszków, którzy rychło usunęli się od udziału w walce życiowej, wzbudzały we mnie dziwne przekonanie, które z uszanowaniem pielęgnowałem, że wszyscy rodzili się, leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach od spodni i nie wyjmowali ich przez całe swe życie.
Żyliśmy w bagnistej okolicy, w pobliżu rzeki i o dwadzieścia mil[1] od morza. Pierwsze silniejsze ważenie odniosłem w życiu pamiętnego wilgotnego wieczora, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że ponure, zarosłe pokrzywami miejsce było cmentarzem; że Filip Pirrip, należący do tej gminy i Georgina, żona jego, pomarli i są pochowani; że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymienionych, pomarły również i zostały pogrzebane; że ponure pustynne miejsce poza cmentarzem, poprzecinane we wszystkich kierunkach kanałami, groblami, rowami, na którem gdzieniegdzie pasło się bydło — moczar; że kręta, połyskująca ołowiem, smuga w dali — rzeka; że widniejąca na dalekim horyzoncie płaszczyzna, od której dmie wiatr — morze; a mała, drżąca ze strachu na widok tego wszystkiego i płacząca istota — Pip.
- ↑ Angielskich.