Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, panie! — odpowiedziałem. — On również podzielił jej los.
— Aha! — mruknął. — U kogoż mieszkasz?... Jeśli przypuścimy, że będziesz żył... jeszcze nic nie zdecydowałem co do tego.
— U siostry, panie!... U pani Józefowej Hardżeri... żony Józefa Hardżeri, kowala!
— Kowala?! — krzyknął i popatrzył na swą nogę.
Chmurnie spoglądał kilka razy na nogę, to na mnie, wreszcie podszedł do nagrobka, na którym siedziałem, schwycił mnie za obie ręce i trzymając za nie wygiął mnie w tył, jak mógł najwięcej tak, że oczy jego groźnie patrzyły na mnie z góry a ja bezradnie spoglądałem nań z dołu.
— No, słuchaj! — rzekł. — Chodzi o to, czy mam cię zostawić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pilnik?
— Tak, panie!
— A wiesz, co to pokarm?
— Tak, panie!
Za każdem pytaniem przechylał mnie niżej i niżej, widocznie w tym celu, by przekonać mnie o mej bezradności i niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdowałem.
— Dostarczysz mi pilnika?. — Przechylił mnie jeszcze niżej. — Przyniesiesz mi coś do zjedzenia? — Jeszcze mię przegiął niżej. —