dogodną chwilę i wyśliznąłem się do swej izdebki na poddaszu.
— Cóż to! — zawołałem, siadając przy kominku, aby ogrzać się cokolwiek przed snem. Strzelono z wielkiej armaty?... Słyszysz Józefie?
— A... — odpowiedział. — Znowu jakiś więzień zbiegł.
— Co to znaczy? — spytałem.
Pani Józefowa, która miała zwyczaj wszędzie wmieszać się ze swemi objaśnieniami, krzyknęła takim grubym głosem, jakim zwykle proponowała dozę dziegciowej wody.
— Uciekł! Uciekł!
Powiedziawszy to, zajęła się znów pończoszkową robotą, a ja korzystając z tego, spytałem szeptem Józefa:
— Co to takiego więzień?
Józef założył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpowiedzi zrozumiałem tylko jedno słowo „Pip“.
— Wczoraj wieczorem — mówił głośno — po zachodzie uciekł więzień! Strzelono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocznie uciekł drugi.
— Kto strzelał? — pytałem.
— Co za głupi malec! — wmieszała się siostra, ponuro patrząc na mnie z poza swej roboty. — Do wszystkiego się musi wtrącić
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.