— Jeszcze zdążę zjeść śniadanie, zanim śmierć nastąpi — powiedział. — I będę jadł, choćby mnie potem mieli prowadzić na szubienicę. Nic to, ustanie ten dreszcz, ustanie... gotów jestem się z tobą założyć, malcze!
Chciwie łykał drobno siekane mięso, chleb, ser, pierogi z wieprzowiną bez wyboru, jedne za drugiem, z trwogą spoglądając w mgłę, otaczającą nas i od czasu do czasu przestając żuć, by nadsłuchiwać. Każdy rzeczywisty i urojony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask czegoś żyjącego na moczarze trwożyły go i wówczas pytał.
— Nie myślisz ty mnie, dyable, oszukać? Nikogoś nie sprowadził ze sobą?
— Nie, panie! Nie!
— A policyi nie uwiadomiłeś?
— Nie!
— No, dobrze — rzekł — wierzę ci. I to prawda! Na cóżby się przydał taki szczeniak, jak ty, gdyby w twych latach zamyślał pomagać innym do dręczenia na śmierć tak nieszczęśliwego stworzenia, jak ja.
Dziwnie zagrało mu w ustach przy tych ostatnich słowach, wytarł oczy podartym, grubym rękawem.
Było mi go bardzo żal, a widząc, jak stopniowo zabrał się do pieroga z wieprzowiną, rzekłem mu wreszcie:
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.