Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

ciliśmy na prawo (to jest na wschód), a Józef biegł teraz tak, że ledwo zdołałem się na jego plecach utrzymać.
Nazywał to nie biegiem, lecz lotem — jedyna uwaga zrobiona przez niego w tym czasie. Przebiegaliśmy z pagórka na pagórek, przełazili przez płoty, brnęli przez rowy, przeciskali przez zarośla, nie zwracając uwagi na to, kto i gdzie pędził. Im więcej zbliżaliśmy się do tego miejsca, skąd dochodził krzyk, tem wyraźniejszem się okazywało, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz więcej. Czasami, gdy krzyk milknął, żołnierze stawali. Gdy znów się podnosił, prędzej niż poprzednio biegli naprzód, a my za nimi. Gdyśmy już byli blizko, tak, że mogliśmy odróżnić krzyki, słyszeliśmy wołania: — „rżną!“ — a potem drugie — „Przestępcy! Zbiegi! Prędko! Tu zbiegli skazańcy!“ — Poczem głosy głuszyły się walką, a po chwili odzywały się jeszcze donośniej. Żołnierze pędzili, jak szaleni naprzód, a za nimi my z Józefem.
Sierżant przybiegł pierwszy na miejsce, skąd rozchodził się odgłos walki, a za nim dwaj jego żołnierze. Mieli już odciągnięte kurki, gdyśmy do nich dotarli.
— Oto oni obaj! — krzyczał sierżant, schodząc do rowu. — Poddajcie się, bydlęta!
Na wszystkie strony bryzgała woda i błoto, rozlegały się straszne przekleństwa, sypa-