ły się uderzenia, gdy pozostali żołnierze pospieszyli pomódz sierżantowi do wyniesienia obu: mego znajomego zbiega najpierw, a potem drugiego. Obaj byli pokrwawieni i okryci błotem, miotali obelgi i chcieli się rzucić na siebie. Odrazu obu poznałem.
— Zapamiętajcie sobie — rzekł mój więzień, ocierając krew z twarzy poszarpanymi rękawami i strzepując z palców wyrwane włosy: — że ja go złapałem! Ja go wydałem! Zapamiętajcie to sobie!
— Niema o czem rozprawiać! — rzekł sierżant. — Nic na tem nie zyskasz, kochanku, obu was złapano. Kajdany!
— Nie chcę żadnego zysku... więcej nad to, co mi się udało spełnić, nie pragnę — odpowiedział mój więzień ze złym uśmiechem. — Złapałem go! On wie to dobrze... no a z nim siebie.
Drugi więzień był blady jak śmierć i obecnie miał sińce nie tylko z lewej strony twarzy, ale cały był pobity i poraniony. Dyszał i milczał do tej pory, aż ich skuto każdego osobno; ledwo stał, opierając się na ramieniu żołnierza.
— Zapamiętaj sobie, panie sierżancie... że chciał mię zabić — były jego pierwsze słowa.
— Chciałem zabić go? — rzekł mój skazaniec z pogardą. — Starałem się go zabić i nie
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.