uczyniłem tego! Schwytałem go i wydałem... ot co zrobiłem! Nie tylko przeszkodziłem mu uciec z moczaru, ale jeszcze doprowadziłem go tu... cofnąłem go z powrotem. On dżentelmen, patrzcie, ten łotr! No!... Galery otrzymają z powrotem swego dżentelmena i to dzięki mnie. Zabić go? Poco miałbym go zabijać, kiedy mogłem jeszcze gorzej mu uczynić, doprowadzając go z powrotem.
— Usiłował... usiłował... zabić mię. Bądźcie świadkami.
— Słuchajcie! — rzekł mój skazaniec sierżantowi. — Sam bez czyjejkolwiek pomocy uciekłem z więzienia, oszukałem wszystkich i uciekłem. Mogłem spokojnie oddalić się i z tych moczarów... Popatrzcie na mą nogę! Czy na niej widzicie żelazo?... Uciekłbym, gdybym nie wiedział, że „on“ tu jest... Puścić „go“ na wolność? Dozwolić mu cieszyć się tem, czego sam się dobiłem! Dać mu możność rozporządzania mną dla własnych jego celów! Znowu? Nie, nie, nigdy! Umarłbym i ja na dnie tego kanału — mówił dramatycznie, wstrząsając rękami w kajdanach; — tak silnie trzymałbym go rękami, że nie wyrwałby się z nich bez waszej pomocy.
Drugi skazaniec, który odczuwał widoczny lęk przed swym towarzyszem, znów powtórzył:
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.