— Usiłował mnie zabić... i byłbym już trupem, gdybyście nie nadeszli.
— Łże! — krzyknął pierwszy. — Urodził się kłamcą i umrze kłamcą. Popatrzcie mu w twarz... Czyż na niej nie wyryte kłamstwo? Każcie mu spojrzeć mi w oczy... Niech popatrzy, jeśli może!
Drugi zbieg, starał się uśmiechnąć pogardliwie; nie udało mu się to jednak, tylko nerwowo zadrgały mu usta i obrzucił wzrokiem żołnierzy, potem bagno i niebo, a nie spojrzał na mówiącego.
— Widzicie? — ciągnął mój więzień. — Widzicie jak podły! Widzicie jego chytre, biegające oczy? Takie same były one, gdy nas wspólnie sądzili... On i wówczas ani razu na mnie nie spojrzał.
Drugi skazaniec, który przez cały ten czas poruszał wązkiemi wargami, trwożnie oglądając się na wszystkie strony, popatrzył na mówiącego ze słowami: „nie wart jesteś, bym na ciebie patrzył!“ i rzucił wzrokiem na swe skute ręce. Słowa te doprowadziły mego więźnia do takiej wściekłości, że rzuciłby się na niego, gdyby nie wmieszali się w to żołnierze.
— Mówię wam — rzekł drugi więzień — że zabiłby mnie, gdyby mógł.
Rzeczywiście drżał cały ze strachu, a wargi jego pokryły się białemi plamami, jak płatki śniegu.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.