— Poco tu gadać! — rzekł sierżant — zapalić pochodnie!
Gdy jeden z żołnierzy, który zamiast broni niósł koszyk, przykląkł, by otworzyć go, mój zbieg po raz pierwszy obejrzał się dokoła i ujrzał mnie. Zsunąłem się z pleców Józefa, skorośmy tylko tu przyszli i stałem na brzegu kanału, nie poruszając się z miejsca. Spojrzałem na niego, kiedy obrócił się ku mnie i poruszyłem rękami i głową. Chciałem, by uważniej spojrzał na mnie i zrozumiał, że nie jestem winien. Nic jednak nie wskazało mi, żem osiągnął mój cel; rzucił na mnie tylko dziwne spojrzenie, którego nie zrozumiałem, ale to trwało tylko chwilkę, a potem zdaje mi się, choćbym cały czas a nawet cały dzień patrzył, nicbym nie dojrzał w jego twarzy, prócz dziwnego, skupionego wyrazu.
Żołnierz z koszykiem wykrzesał ognia, zapalił trzy czy cztery pochodnie, jedną wziął sam a inne rozdał. Ściemniało się coraz więcej. Zanim ruszyliśmy z tego miejsca, czterej żołnierze stanęli kołem i dwa razy strzelili w powietrze. Wkrótce potem ukazały się inne pochodnie w pewnem oddaleniu za nami, a potem i na moczarach po drugiej stronie rzeki.
— Wszystko w porządku — rzekł sierżant. — Marsz!
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.