dobrą stronę, że nie mógł żyć bez nas. Przyjdzie wówczas z całym tłumem młodych i urządzi taki hałas u drzwi domu, w którym żyliśmy, że gospodyni przestraszona wydawała nas. Wówczas on, sprowadziwszy nas do domu, zaczynał bić. Rozumiesz teraz, Pip — ciągnął po chwili, w milczeniu poprawiając w kominie — dlaczegom się nie uczył?
— Rozumiem, biedny Józiu.
— Widzisz, — mówił dalej, dwa razy przesunąwszy pogrzebaczem po ruszcie — powinniśmy oddać każdemu, co mu się należy i sprawiedliwie oceniać ludzi. Ojciec mój miał dobre serce... Czyż tego nie rozumiesz?
Nie rozumiałem tego, ale nie przeczyłem.
— Tak — mówił — jeśli ktoś ma warzyć kaszę, a nie będzie warzył, to się ona nie ugotuje.
Potwierdziłem jego słowa.
— Ponieważ zaś ojciec nie przeszkadzał mi w zajmowaniu się pracą, wyuczyłem się tego rzemiosła, którem i onby się zajmował, gdyby chciał... Sumiennie pracowałem, ręczę ci, Pip! Zarabiałem tyle, że mogłem utrzymać ojca i utrzymywałem go, póki nie umarł sparaliżowany. Chciałem na jego nagrobku umieścić wiersze: — „Pomódl się przechodniu, bo człowiek ten był dobroczynnym w swem życiu.“
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/104
Ta strona została skorygowana.