Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

— Po pani — odpowiedziałem bardziej z obawy, niż z grzeczności.
— Nie bądź śmiesznym, chłopcze! — odrzekła — ja tu nie pójdę. — I pogardliwie popatrzywszy na mnie uciekła, a co gorsza, zabrała ze sobą świecę.
Zrobiło mi się słabo, bo bałem się ciemności. Nic mi nie pozostawało innego, jak zapukać do drzwi, uczyniłem to i usłyszałem wezwanie, bym wszedł. Wszedłem i znalazłem się w wielkiej pięknej sali, oświecanej woskowemi świecami. Ani jeden dzienny promień nie przenikał do niej. Był to buduar, jak to dopiero teraz po pewnym czasie mogę stwierdzić, którego wygląd i znaczenie były mi wówczas zupełnie nieznane. Pierwszą rzeczą, która mię uderzyła, był stół, przykryty muślinem, a na nim lustro w pozłacanej ramce; odrazu domyśliłem się, że to stół toaletowy, jaki bywa u światowych dam.
Nie wiem, jakie odniósłbym wrażenie, gdyby nie było tu takiej właśnie damy. W krześle, z głową wspartą na ręce, opierając się o stół, siedziała najdziwniejsza pani, jaką kiedykolwiek widziałem lub zobaczę...
Ubranie jej było z białej drogiej materyi... całe z atłasu, koronek, jedwabiu i całe białe. Miała białe pantofelki, z głowy spływał długi welon, przymocowany do włosów białymi ślubnymi kwiatami, a jej całkiem siwe włosy