Jeślibym chwilę przedtem nie widział uśmiechu na jej twarzy, myślałbym, że pani straciła władzę uśmiechania się. Rysy jej jakby zastygły w natężonym i zamyślonym wyrazie i zdawało się, że nic więcej nie mogło ich ożywić od tego dnia, gdy wszystko wokoło się zatrzymało. Pierś jej zapadła, plecy zgarbiły się, głos stracił dźwięk i zmienił się w chrapliwy szept; wszystko w niej ugięło się pod jakimś ciężkim, nagle godzącym w nią, ciosem.
Kończyłem grę z Estellą — która znów wygrała; rzuciła karty na stół, gdy wszystkie przeszły w jej ręce, jakby brzydziła się niemi dlatego, że przeszły do niej z mych grubych rąk.
— Kiedy masz przyjść tu znowu? — rzekła pani Chewiszem. — Zaraz pomyślę.
Już miałem jej przypomnieć, że dziś środa:, ale nakazała mi milczenie niecierpliwem poruszeniem palców prawej ręki.
— Cicho! Cicho! Nie wiem nic o dniach waszego tygodnia; nie wiem nic o tygodniach w roku. Przyjdź tu znowu za sześć dni. Słyszysz?
— Tak, pani!
— Estello, sprowadź go na dół! Daj mu co do jedzenia i niech się pobawi na podwórzu, póki będzie jadł. Możesz iść, Pip!
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/129
Ta strona została skorygowana.