— Jeśli mam prawdę rzec, przywykłem pić zawsze na własny koszt i nie lubię pić na cudzy.
— Przywykłeś pan! Ale nie o to chodzi, raz zawsze można, a tem bardziej w sobotę wieczorem. Jakie to głupstwo!... Mów pan proszę, czego pan sobie życzysz?
— No, dla kompanii, proszę,... rumu!
— Rumu? A dżentelmen, pański znajomy, czego sobie życzy?
— Rumu — odpowiedział pan Uopsel.
— Trzy rumy! — zawołał nieznajomy do gospodarza. — Szklaneczki dla wszystkich!
— Ten dżentelmen, którego pan dopiero co zaprosił — rzekł Józef w celu przedstawienia pana Uopsela — to nasz kościelny.
— Aha! — rzekł nieznajomy, kierując oczy na mnie — w tej samotnej świątyni na cmentarzu, na prawo od moczarów?
— W tej samej.
Nieznajomy, nie przestając palić, zamruczał coś przez zęby i wyciągnął nogi na ławce, której nikt prócz niego nie zajmował. Miał on kapelusz z szerokiemi, lekko zagiętemi na dół skrzydłami, głowa zaś była tak okręcona chustką do nosa, że zupełnie nikły pod nią włosy. Spojrzał na ogień i zdawało mi się, że po twarzy jego przebiegł chytry uśmiech, a wargi podniosły się prawie niedostrzegalnie.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/152
Ta strona została skorygowana.