Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/188

Ta strona została skorygowana.

Wszystko to pozbawiało mię równowagi i ledwie mogłem się powstrzymać od łez i od tego, by nie rzucić się na Pembelczuka i nie zbić go. W tych wypadkach siostra mówiła ze mną takim obrażającym głosem, że cierpiałem zwykle, jak cierpi się fizycznie, gdy wyrywają zęby. Pembelczuk zaś, który uważał się nie wiadomo dlaczego za mego dobrodzieja, siedział ze zwróconym na mnie pełnym pogardy wzrokiem, jakby był twórcą mego losu i przejął na siebie niewdzięczną pracę.
Józef nie brał nigdy udziału w tych sporach. Prawda, że często zwracali się do niego i wyrażali mu swe niezadowolenie za to, że według mniemania pani Józefowej, nie był bardzo zadowolony z tego, iż mię zabierają z kuźni. (Wyrosłem już tak, że mogłem się uczyć u Józefa.) W takich razach Józef siedział z pogrzebaczem w rękach, zsuwając popiół z dolnego rusztu; siostra brała to niewinne zajęcie za milczącą opozycyę z jego strony i rzucając się nań, wyrywała mu z rąk pogrzebacz, biła go nim. Spory te kończyły się zwykle tragicznie dla mnie. W tej chwili bowiem, gdym niczego nie podejrzewając ziewał, wpadała nagle na mnie z krzykiem:
— Precz! Dość już dogryzłeś! Czas do łóżka... Małoś to jeszcze narobił zamieszania tego wieczora... Wynoś się!