twojem najgorętszem życzeniem. I nigdy przeciwko temu nie oponowałeś.
Napróżno starałem się dać mu do zrozumienia, że powinien zwracać się do pani Chewiszem. A im więcej dawałem mu znaków twarzą i rękami, tem bardziej stanowczo, pewnie i grzeczniej zwracał się ku mnie.
— Czyście przynieśli ze sobą umowę?
— Wiesz o tem, Pip, sam widziałeś, że włożyłem ją do kapelusza i wiesz, że mam ją tu.
Wyjął umowę z kapelusza i podał nie pani Chewiszem, tylko mnie. Muszę wyznać, że zacząłem się wstydzić za drogiego Józefa. Widziałem, jakim ironicznym, drżącym blaskiem migotały oczy Estelli, stojącej za krzesłem pani Chewiszem1. Wziąłem umowę i podałem ją.
— Oczekujecie jakiegoś wynagrodzenia za usługi chłopca? — spytała.
— Józefie! — rzekłem z niezadowoleniem, widząc, że się waha z odpowiedzią. — Dlaczego nic nie odpowiadasz...
— Pip! Wszakże dawno już roztrzygnęliśmy między sobą to pytanie i wiesz, że powiem: „nie!“ Rozumiesz, co znaczy to „nie“, więc na cóż mam ci tłomaczyć.
Pani Chewiszem popatrzyła na niego z takim wyrazem, jakby odrazu poznała z kim ma do czynienia.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/194
Ta strona została skorygowana.