— No Józiu...
— Tak przyjacielu!
— Widzisz oto się kończy pierwszy rok naszej umowy a jeszcze ani razu nie podziękowałem pani Chewiszem, ani razu nie dowiedywałem się o jej zdrowie i niczem jej nie okazałem, że o niej nie zapominam.
— To prawda Pip, jeśli masz zamiar zanieść jej w prezencie podkowy na cztery nogi... ale na cóż się one jej przydadzą?... Jeśli niema kopyt, na co podkowy?...
— Zupełnie nie chcę wspominać jej o sobie i o prezencie zupełnie nie myślę.
Ale Józef mocno upierał się przy myśli o prezencie.
— Albo naprzykład, jeślibyś miał zamiar wykuć jej łańcuszek do paradnych drzwi... albo tak z tuzin maleńkich śrubek do domowego użytku... albo inną jakąś delikatną rzecz w rodzaju widelca do grzanek... albo też rożenek do pieczenia sardeli lub cokolwiek...
— Żadnych nie chcę dawać podarunków!
— Tak, gdybym był na twem miejscu, nie robiłbym ich... nie, nie robiłbym! Nacóż jej łańcuszek? Śrubki także z pewnością nigdy nie będą jej potrzebne... a przy widelcu trzebaby i miedź obrabiać... tylkobyś sobie zepsuł reputacyę. Co się zaś tyczy rożenka, to nawet zręczny majster niełatwo da mu radę, bo co rożen — to rożen. Kuj sobie, jak chcesz
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/210
Ta strona została skorygowana.