i co chcesz, a rożen trzeba będzie chyba wyrzucić.
— Kochany Józiu, przestań o tem mówić! Jeszcze raz ci powtarzam, że nie chcę dawać pani Chewiszem żadnego podarunku.
— Nie, Pip — nie trzeba, mówię ci i masz słuszność, że nie trzeba!
— Tak Józiu! Chciałem ci widzisz powiedzieć, że roboty obecnie u nas niewiele i że możesz zwolnić mię na pół dnia... Pójdę do miasta, odwiedzę panią Est... Chewiszem.
— Czy nazywają ją Estewiszem? Czy ją Przechrzczono?
— Wiem, wiem... pomyliłem się. Co powiesz na moją prośbę?
Józef zgodził się. Przytem nalegał, żebym jej nie ponawiał, jeśli nie przyjmą mnie serdecznie, albo dadzą czemkolwiek poznać, że nie życzą sobie mej powtórnej wizyty, lub że posądzają mnie o materyalne korzyści. Obiecałem iść za jego radą.
Józef trzymał u siebie za tygodniowem wynagrodzeniem robotnika, którego nazywano Orlikiem. Zapewniał on, że na chrzcie dano mu imę Doldża — było to jednak niemożliwe wobec braku takiego świętego w kalendarzu; był to człowiek krnąbrnego charakteru, smukły, barczysty, o silnej budowie, z dziwnemi, jakby rozluźnionemi, kończynami; nigdy nie spieszył się, ani szedł, ale walił się naprzód.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/211
Ta strona została skorygowana.