gdy nie była ani zuchwałą, ani kapryśną, dziś w takiem, jutro w innem usposobieniu; z pewnością zgodziłaby się raczej zadać ranę swemu sercu, aniżeli memu. Dlaczegóż zatem z obu wolałem tamtą niż tę?
— Biddi — rzekłem, idąc z powrotem — Pragnąłbym, byś mię skierowała na inną drogę.
— I ja też.
— Jeślibym się mógł zakochać w tobie... nie masz do mnie żalu, że tak otwarcie ci to mówię? Jesteś przecież dawną znajomą.
— Tak, drogi, wcale nie. Nie myśl o mnie.
— Jeślibym tylko mógł... wówczas byłoby inaczej.
— Tego nigdy nie potrafisz — odrzekła.
Teraz wieczorem nie wydawało mi się to tak nieprawdopodobnem, jak parę godzin wcześniej. A możebym i potrafił. Biddi jednakże była swego pewną i mówiła stanowczo. W głębi duszy wierzyłem, że ma słuszność, ale było mi przykro, że tak obstawała przy tem.
Byliśmy blizko cmentarza, należało przejść groblę i przeprawić się przez zastawę szluzy. Wtem niewiadomo skąd, czy z pod zastawy czy z pod chróstu, czy z błota, (które stężało w tym czasie) wyskoczył Orlik.
— Hallo! — krzyknął. — Dokąd to idziecie?
— A dokąd mamy iść, jak nie do domu?
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/241
Ta strona została skorygowana.