Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/267

Ta strona została skorygowana.

znać do znajomości ze zbiegłym więźniem, którego widziałem, utykającego wśród mogił, cóż dopiero tej niedzieli, gdy miejsce to przypominało mi drżącego z zimna, w poszarpanem ubraniu, zbiega z żelazną okową przy nodze, i z piętnem wypalonem. Uspokoiłem się dopiero na myśl, że stało się to kilka lat temu, że bez wątpienia był już wysłany gdzieś daleko, że umarł dla mnie, a może umarł już naprawdę.
Ani wodnistych moczarów, ani kanałów i szluz, ani stada, które pasie się niedaleko — niczego tego nie ujrzę już więcej! Żegnajcie nudni, zawsze jednakowi towarzysze mego dzieciństwa! Jestem losem przeznaczony dla Londynu i do wielkości, a nie dla kuźni i dla was! Udałem się do starych okopów, położyłem się na ziemi i myśląc o tem, czy też pani Chewiszem nie zechce mię ożenić z Estellą, niepostrzeżenie zasnąłem.
Gdym się obudził, spostrzegłem ze zdziwieniem obok siebie Józefa, siedzącego i palącego fajkę. Przyjacielsko uśmiechnął się do mnie, gdym otworzył oczy i rzekł:
— Ostatnie dni mijają, Pip, to też poszedłem za tobą.
— Bardzom rad, że cię widzę.
— Dziękuję ci, Pip!
— Możesz być pewnym, kochany Józiu — rzekłem, silnie ściskając mu rękę — że cię nigdy nie zapomnę.