niego, co byłoby łatwiejszem i lżejszem, gdyby więcej umiał i więcej był rozwiniętym. W swej dobroduszności Józef nie rozumiał mnie, postanowiłem więc rozmówić się z Biddi.
Gdyśmy wrócili do domu i wypili herbatę, poprosiłem Biddi, by poszła ze mną do maleńkiego ogródka i po kilku zwykłych frazesach przygotowawczych, rzekłem, że nigdy jej nie zapomnę, a teraz chciałbym się do niej zwrócić z prośbą.
— Prosiłbym cię, Biddi — mówiłem — byś nie pomijała najmniejszej sposobności w pomaganiu Józefowi do postępu w nauce.
— O cóż to chodzi? — spytała Biddi, nie rozumiejąc.
— Widzisz... Józef taki miły, dobry... Znaleźć lepszego trudno... Ale bardzo jest pod pewnymi względami zaniedbanym. Ot naprzykład... w nauce... w ogładzie...
— O, ogłada! A na cóż mu ogłada? — spytała, zrywając liść czarnej porzeczki.
— Droga Biddi, jego wzięcie się dobre tutaj...
— O, dobre tutaj? — przerwała mi, z uporem patrząc na liść, który trzymała w rękach.
— Wysłuchaj mnie... Jeśli, widzisz, wprowadzę Józefa w wyższe sfery, co mam nadzieję uczynić, skoro pozyskam stanowisko, czyż tam przystoi takie zachowanie.
— Czy sądzisz, że on wie o tem?
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/269
Ta strona została skorygowana.