Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/270

Ta strona została skorygowana.

Pytanie ta bardzo drażliwe (nigdy nie przychodziło mi do głowy) dlatego spytałem z pewnem zakłopotaniem:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Biddi roztarła liść w rękach — od tej chwili zapach czarnej porzeczki zawsze przypomina mi ten wieczór w malutkim ogródku — i rzekła:
— Nigdy nie myślałeś o tem, że może być zbyt ambitnym?
— Ambitnym? — powtórzyłem z ironią.
— O, ambicya bywa różna; ambicya ambicyi nie równa...
— Tak? Dlaczegóż nie kończysz?
— On ma właściwie taką ambicyę, że za nic nie zgodzi się wyjechać stąd, gdzie przywykł żyć i to żyć uczciwie, tak że go wszyscy szanują. Podług mnie taką posiada ambicyę. Z mej strony nie mądrze było mówić ci to, powinieneś to lepiej wiedzieć ode mnie.
— Biddi, bardzo mi przykro, że tak myślisz. Nie spodziewałem się tego po tobie. Jesteś zawistną, Biddi. Jesteś niezadowoloną, że los mi przeznaczył bogactwo i trudno ci ukryć to.
— Ha, jeśli tak sądzisz, to mów sobie sam.
— Jeśli tak sądzisz, Biddi — rzekłem podrażnionym tonem — nie okazuj tego mnie przynajmniej. Bardzo mi przykro widzieć to u ciebie... To zła strona ludzkiej natury.