Pomyśleć tylko, że ja byłem skromnem narzędziem wszystkiego, co się stało!... Szczycę się tem.
Prosiłem pana Pembelczuka, by nie zapominał, że o tem nikomu nie należy mówić.
— Mój drogi, młody przyjacielu, jeśli pozwolisz tylko się tak nazywać — licz na me współdziałanie podczas swej nieobecności, będę przypominał o tem Józefowi. Józef! — ciągnął z pewnem ubolewaniem pan Pembelczuk — Józef!! Józef!! — mówiąc to kiwał głową i klepał się po niej, co znaczyło, że Józef ma źle w głowie.
— No, drogi przyjacielu, musisz być głodny i zmęczony. Proszę siadaj... oto pularda z gospody pod „Niebieskim dzikiem“, ozór i reszta... Mam nadzieję, że nie odmówisz. Czy to możliwe — wołał, — że widzę przed sobą tego, z którym zabawiałem się w czasie jego szczęśliwego dzieciństwa?
— Oto wino. Wypijemy za los, który tak sprawiedliwie wybiera swych ulubieńców. Ale nie mogę — zwołał, zrywając się znowu z miejsca — widzieć go przed sobą, pić za niego, nie wyraziwszy znów... Pozwólże!... Pozwól!
Znowu ściskał mi rękę, duszkiem wychylił kieliszek i postawił go dnem do góry. Uczyniłem to samo. Jeślibym głową na dół wywrócił się, zamiast wypić wino, nie uderzyłoby mi wówczas tak, jak obecnie do głowy.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/276
Ta strona została skorygowana.