Pan Pembelczuk przyjmował mię i skrzydełkiem pulardy i ozorem i widocznie zupełnie zapominał o sobie.
— Ach — pulardo, pulardo! — mówił — nie myślałaś ty, gdyś była jeszcze pisklęciem o tem, jaki los ci zgotowany. Nie wiedziałaś, że znajdziesz się pod tym dachem i że tobą będą przyjmować tak... Ach nazwij to słabością, jeśli chcesz, lecz pozwól, pozwól!
Nie uważałem za stosowne więcej pozwalać i dlatego ściskał mą dłoń bez pozwolenia.
— A siostra — zaczął znowu, przekąsiwszy cokolwiek — która miała zaszczyt wychować cię „ręką“... Przykro pomyśleć że ona, nie jest w stanie zrozumieć całego zaszczytu? Pozwól... Widziałem, że znów chce mi uścisnąć rękę i zatrzymałem go.
— Wypijmy za jej zdrowie — rzekłem.
— Ach! — zawołał pan Pembelczuk, opierając się na poręczy krzesła i słabnąc z uniesienia. — To godne panie! Tak postępują panie tęgie głowy! Zapominać i lubić! Może się to wydawać jakiemu głupiemu natrętnem, powtórzeniem... ale pozwól pan!...
Uścisnąwszy znów mą rękę, usiadł i wypił za zdrowie mej siostry.
— Nie trzeba zamykać oczu na jej braki, ale możemy być pewni, że pragnęła dla nas dobra.
Tymczasem zauważyłem, że twarz jego
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/277
Ta strona została skorygowana.