Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

W swej konstrukcyi był to zadziwiający ekwipaż, z herbami po bokach, poszarpanemi pętlami ze sznurków, z tyłu dla kilku lokai, przy stopniach, których brzegi opatrywały ostre kolce, by lokaje amatorzy nie mogli się tam usadowić.
Nie zdołałem jeszcze rozpatrzeć ekwipażu i rozstrzygnąć pytania, dlaczego wnętrze jego podobne do obory, wymoszczonej słomą, czy do sklepiku z gałganami, czy też do składu worków z żywnością dla koni, gdy spostrzegłem, że woźnica złazi z kozła, jakbyśmy już przyjechali na miejsce. I rzeczywiście zatrzymaliśmy się w ciemnej ulicy przy jakimś kantorze z otwartemi drzwiami, na których był napis: „Pan Dżaggers“.
— Wiele się należy? —
— Szyling... o ile pan nie ma zamiaru nic dodać.
Nie chce mieć żadnych nieprzyjemności... znamy „go“ dobrze!
Przymknął oko, rzucił wzrokiem w stronę nazwiska pana Dżaggersa i pokiwał głową.
Otrzymawszy szyling, powoli wdrapał się na kozioł i odjechał, ja zaś udałem się do kantoru, trzymając w rękach swój mały tłomoczek i zapytałem, czy pan Dżaggers w domu.
— Nie — odpowiedział koncypient. — Jest obecnie w sądzie. Czy mam przyjemność mówić z panem Pipem?