Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom I.djvu/303

Ta strona została skorygowana.

cych tu ludzi i pogrzebania ich pod nieuświęconym modlitwą gruntem ulicy. Brudna, żałobna warstwa sadzy i kopcia pokrywała ten zapuszczony twór Bernarda i posypała popiołem głowę jego na znak skruchy i ukojenia. Wszystko to raziło — zmysł wzroku. Ale nie mniej raziła zmysł powonienia woń suchej zgnilizny, idąca od zanieczyszczonych piwnic i strychów, woń szczurów, myszy, pluskiew, gnojówki i różnych brudów, wymagających koniecznie zastosowania jakiegoś odkażającego płynu.
Taki początek mych wielkich nadziei był tak dalece nieoczekiwany, że spojrzałem z niezadowoleniem na pana Uemnika.
— A — rzekł, nie pojmując mego spojrzenia — tutejsze opuszczenie przypomina panu wieś... i mnie także.
Poprowadził mnie na koniec podwórza i zaczął wchodzić wraz ze mną na piętro, po zniszczonych schodach, które groziły lada chwilę rozpadnięciem się w proch, tak, że mieszkańcy piętr mogli pewnego pięknego poranku dojrzeć ze swych drzwi, że nie zejdą na dół. Na drzwiach był napis: „Pan Poket młodszy“, a na skrzynce do listów zobaczyłem kartkę papieru z napisem: „Wkrótce wrócę“.
— Nie myślał zapewne, że tak prędko przyjedzie. Czy pan niczego więcej nie potrzebuje?