— Naturalnie.
— Zdawało mi się, że ci się to bardzo nie podoba.
— Nie mogę powiedzieć, by mi się podobali, bo i ty zapewne niezbyt ich lubisz. Jednak prawie mi to obojętne.
— Patrz, prowadzą ich. Jakie ordynarne i poniżające widowisko!
Wychodzili ze sklepiku i prawdopodobnie dopiero co częstowali swego dozorcę, bo wszyscy trzej obcierali usta rękami. Ręce obu skazańców były skute razem; na nogach mieli znane mi okowy. Dozorca, prowadzący ich miał przy sobie parę pistoletów i pod płaszczem niósł grubą, sękatą pałkę. Jednakże zdawało mi się, że był z nimi w przyjaznych stosunkach. Zatrzymał się na środku podwórza i zaczął się przyglądać, jak zaprzęgają konie. Jeden z więźniów był wyższy i tęższy od drugiego, ale skutkiem jakiegoś zwyczaju, właściwego nietylko skazańcom, ubranie miał węższe i krótsze, niż towarzysz. Ręce jego i nogi wydawały się ogromnemi poduszkami do szpilek, a wogóle dziwny kostyum strasznie koszlawił mu figurę. Od razu poznałem jednak jego przymknięte oczy; był to nieznajomy, który dał mi niegdyś w gospodzie dwa funtowe bilety.
Z przyjemnością spostrzegłem, że mnie nie poznał. Patrzył na mnie z boku, oczy jego zatrzymały się na mym łańcuszku, potem splu-
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/026
Ta strona została skorygowana.