nął na bok i powiedział coś do przyjaciela. Obaj zaśmiali się, obrócili się, zadźwięczeli łańcuchami i zwrócili uwagę na coś innego. Wielkie numery na plecach, jakby pozdejmowane z domów, ordynarne, nieskładne figury, okowy na nogach, obwiązane ze względu na publiczność chustkami do nosa, wreszcie pogarda, okazywana otoczeniu — wszystko to nadawało im jakiś niemiły, ponury wyraz.
Ale to nie koniec. Okazało się, że siedzenia zewnętrzne były zajęte przez jakąś rodzinę, wracającą z Londynu na prowincyę. I dlatego dla skazańców pozostały tylko przednie miejsca, zaraz za woźnicą. Widząc to krewki obywatel, zajmujący czwarte miejsce z przodu, rozłościł się i krzyczał, że sprzeciwia się przepisom sadzanie go w tak podłem towarzystwie; że to wstrętne, obrzydliwe, bezwstydne itd. itd. Dyliżans był gotów i woźnica już się niecierpliwił. Zaczęliśmy siadać, podeszli do nas i skazańcy z dozorcą; szła od nich woń dziwnej mieszaniny chleba, tytoniu, sznurków i sadzy, zapach właściwy wszystkim skazańcom.
— Niech się pan nie obawia — zwrócił się dozorca do zagniewanego podróżnego — sam siądę obok pana. Ich zaś posadzę z boku. Nie będą pana niepokoili. Niech pan sobie wyobraża, że ich wcale niema.
— I niech pan mnie nie obwinia — zamruczał znajomy mój skazaniec — zupełnie nie pra-
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/027
Ta strona została skorygowana.