— Czy tak? — wyrzekła obojętnie, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi. — Pamiętam, że bytem bardzo zła na pańskiego przeciwnika; bardzo mi się nie podobała jego obecność; pojawieniem swojemi doprowadzał mnie do nudów.
— Jestem obecnie z nim w wielkiej przyjaźni.
— Tak? Podobno ojciec jego uczy pana?
— Tak.
Niechętnie odrzekłem na to pytanie, zdawało mi się zbyt dziecinnem a ona już i bez tego obchodziła się ze mną, jak z dzieckiem.
— Ze zmianą swego położenia, zmienił pan i przyjaciół — rzekła Estella.
— Naturalnie.
— I oczywiście otoczenie, które niegdyś było dobre dla pana, obecnie jest zupełnie niewłaściwe.
Nie wiem, czy miałem w duszy zamiar odwiedzenia Józefa; lecz jeśli miałem, to uwaga Estelli zniweczyła go.
— Nie spodziewał się pan wówczas takiej szczęśliwej zmiany? — rzekła Estella, czyniąc w powietrzu lekki ruch ręką, wspominając czas pojedynku.
— Ani trochę.
Wyraz wyższości, z jakim szła obok mnie i wyraz mego uniżenia i pokory, stanowiły zupełne przeciwieństwo, dokładnie odczuwane
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/041
Ta strona została skorygowana.