razwyrażała żywą niecierpliwość i wogóle raczej znosiła tę straszną miłość, niż jej współczuła lub płaciła wzajemnością.
— Co! — krzyknęła pani Chewiszem, kierując na nią błyszczące gniewem oczy. — Czyż ci się już sprzykrzyłam?
— Nie, samam się sobie naprzykrzyła — odrzekła Estella, i wyswobodziwszy rękę, podeszła do kominka i zaczęła patrzyć w ogień.
— Mów prawdę, niegodziwa! Mów, czym ci się już sprzykrzyła?
Estella popatrzyła na nią zupełnie spokojnie, potem znów spojrzała w ogień. Cała jej zgrabna postać i śliczna twarz wyrażały tylko zupełną obojętność na szalone uniesienie pani Chewiszem.
— O, kamienna! Ty zimne, lodowate serce!
— Co? — odrzekła Estella, zachowując obojętność i podnosząc tylko oczy — więc pani wyrzuca mi lodowatość serca? pani?
— Czyż nie mam słuszności?
— Jestem tem tylko, co pani ze mnie zrobiłaś. Pani zasługuje na pochwałę lub naganę. Pani zawdzięczam korzyści z tego, ale i straty. Jednem słowem, jakąkolwiek jestem, jestem tworem pani.
— Boże! Widzicie ją! widzicie! Jak jest złośliwa i niewdzięczna i to tu, przy kominku, przy którym ją wychowano i wykarmiono.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/116
Ta strona została przepisana.