bawiąc się nimi, podwajał i mnożył te dźwięki, gdy nagle rozległy się kroki na schodach.
Mimowoli drgnąłem — przypomniały mi się kroki zmarłej siostry. Myśl ta jednak tylko przemknęła w mym rozstrojonym umyśle i zaraz znikła. Znowu wsłuchałem się — kroki zbliżały się, potykając się po schodach. Przypomniałem; sobie, że lampy na schodach pogasły, wziąłem zatem swoją i wyszedłem, aby poświecić, kroki ucichły.
— Kto tam? Jest tam kto na dole? — spytałem, przechylając się przez poręcz.
— Jest — odrzekł głos z ciemności.
— Na które piętro pan idzie?
— Do pana Pipa.
— To do mnie! Nie stało się co?
— Nic, nic.
Jakiś człowiek zaczął wstępować po schodach.
Świeciłem, stojąc przy samej poręczy, nieznajomy zwolna wysuwał się z ciemności. Lampa moja była z abażurem, przygotowana do czytania, tak że oświecała tylko nieznaczną przestrzeń, nieznajomy nie zdążył wychylić się, gdy znowu skrył się w cień. Mogłem jednak zmiarkować, że twarzy jego nie znam; uderzył mnie tylko wyraz zadowolenia i radości, z jaką patrzył na mnie. Zacząłem kierować nań lampę i spostrzegłem, że jest dostatnio, choć pospolicie ubrany, jak marynarz.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/129
Ta strona została przepisana.