Włosy jego były siwe. Miał lat około sześćdziesięciu, dobrze zbudowany, zahartowany w pracy pod odkrytem niebem. Kiedy wstępował na dwa ostatnie schody, ku największemu memu zdziwieniu, wyciągnął nagle do mnie obie ręce.
— Niech pan z łaski swej powie, czego pan sobie życzy?
— Czego sobie życzę? A! Tak. Zaraz panu wyjaśnię, jeśli pan pozwoli.
— Może pan zechce wejść?
— Tak, chciałbym wejść, mój dżentelmenie.
Zadałem mu to niegościnne pytanie, bo miałem pretensyę doń za ten uradowany wygląd, jakim jaśniała jego twarz, gdy, jak się wydawało, potrzebował mej pomocy. Jednakże wpuściłem go do pokoju, z którego dopiero co wyszedłem i jak można najgrzeczniej prosiłem o wyjaśnienie.
Zaczął rozglądać się z pewnem zadowoleniem, jakby część przedmiotów była jego własnością, potem zdjął zarzutkę i kapelusz. Wtedy spostrzegłem, że głowa jego była łysa, a długie czarnego koloru resztki włosów okalały brzydką łysinę. W tem jednak nie widziałem objaśnienia zagadki. Po chwili znowu wyciągnął do mnie obie ręce.
— Co to znaczy? — spytałem, zaczynając brać go za waryata.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/130
Ta strona została przepisana.