Był to jeden z tych marcowych dni, gdy słońce piecze, a wiatr mrozi; w słońcu lato, a w cieniu zima. Zaopatrzyliśmy się w cieple palta. Z całego swego mienia zapakowałem do walizki tylko najniezbędniejsze do drogi rzeczy i wziąłem ją ze sobą.
„Dokąd jadę, co będę robił, kiedy wrócę?“ — wszystko to były nierozstrzygnięte pytania; nawet nie łamałem sobie głowy nad podobnemi kwestyami; wszystkie myśli moje były zajęte troską o Prowisa. Wychodząc, zatrzymałem się na chwilę we drzwiach i mimowoli pomyślałem, przy jakiej okoliczności los dozwoli mi wrócić, o ile wogóle mam kiedy wrócić?
Nie spiesząc się, doszliśmy do schodów Templu i chwil kilka radziliśmy, jakby niezdecydowani, czy jechać, czy nie. Naturalnie wcześniej było zapowiedziane, aby łódka i wszystkie przynależności były na miejscu i w porządku. Po kilku minutach niemego niezdecydowania, zupełnie zbytecznego, bo nikt nie mógł nas śledzić prócz dwóch niepewnych osobników (zwykłej przynależności schodów Templu) zeszliśmy do łódki i odbili. Herbert zasiadł na końcu, ja zaś przy sterze. Było pół do dziewiątej, czas pełnego przypływu.
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/292
Ta strona została przepisana.
Rozdział XXV.