kały, jedna tylko postać Józefa nie opuszczała mnie. Kogokolwiek widziałem obok siebie, zawsze mi się zdawało, że to Józef. Gdy w nocy otwierałem oczy, w krześle obok mego łóżka siedział Józef; w dzień, przy oknie Józef palił fajkę; prosiłem o napój, Józef mi go podawał, a gdy wypiwszy, leżałem nieruchomo, twarz, pochylona nade mną z wyrazem czułości i gorącej nadziei — była twarzą Józefa.
Wreszcie pewnego razu zebrałem swe siły i spytałem:
— Czy to ty, Józefie?
— Naturalnie, że ja, kochany Pip — odrzekł, znany mi, pocieszający głos.
— Józefie, serce mi się kraje! Spójrz na mnie ze wstrętem, pogardzaj mną, bij mnie, tylko nie bądź tak dobrym dla mnie!
Tymczasem on z radości, żem odzyskał przytomność, serdecznie mnie objął i położył głowę na mej poduszce.
— Przecież zawsze byliśmy przyjaciółmi, Pip, stary przyjacielu. Kiedy wyzdrowiejesz i pojedziemy huśtać się, to dopiero będzie uroczystość.
To rzekłszy, Józef odszedł i odwróciwszy się do mnie plecami, otarł łzy chustką. Nie mogłem podbiedz i objąć go za szyję, leżałem spokojnie i szeptałem ze skruchą: — Boże, błogosław go! Boże, błogosław go! To prawdziwy chrześcijanin!
Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/331
Ta strona została przepisana.