Strona:PL Karol Dickens - Wielkie nadzieje Tom II.djvu/353

Ta strona została przepisana.

okolicy. Wreszcie dowiedziałem się, że dwa lata temu zabił się, spadłszy z konia. Nic więcej o niej nie wiedziałem, może już wyszła powtórnie za mąż.
Obiad zjedliśmy tak wcześnie, że nie spieszyłem się i rozmawiałem z Biddi, przypuszczając, że w każdym razie zdążę przed nadejściem nocy odwiedzić Satis-Haus. Ale szedłem tak powoli, na każdym kroku zatrzymując się i rozważając przeszłość, że do pamiętnego dla mnie miejsca doszedłem, gdy już zmrok zapadł.
Nie było ani starego domu, ani browaru, ani innych zabudowań; ocalał tylko mur sadu. Cały plac był zachwaszczony; spojrzawszy przez chwasty, ujrzałem, że stary bluszcz wypuścił nowe pędy i wił się po gruzach rozwalin. Furtka stała otworem, wszedłem. Noc była jasna, choć księżyc się jeszcze nie ukazał i nie rozpędził podnoszącej się mgły; mgła jednak była tak rzadka, że widać było pomimo niej migocące gwiazdy. Obszedłem miejsca, gdzie stały poprzednio dom, browar, brama i beczki, po których niegdyś biegałem. Chodząc po zapuszczonych ścieżkach sadu, spostrzegłem nagle jakąś postać, idącą wprost ku mnie.
Postać ta, widząc mnie, zatrzymała się. Zbliżywszy się, poznałem, że to kobieta. Chciała zawrócić, ale nagle zadrżała i nazwała mnie po imieniu.