wiska, w bliźnich widzą tylko braci i towarzyszów pracy. Dlatego też chociaż dzień ten nie przyniósł mi nigdy złota ani srebra, wiele mu winien jestem, i z radością wołam: »Niech będą pochwalone święta Bożego Narodzenia!«
Buchalter, przysłuchujący się ze swej izdebki tej rozmowie, mimowolnie przyklasnął, lecz spostrzegłszy natychmiast, że popełnił niedorzeczność, schwycił w pomieszaniu cęgi, chcąc niemi poprawić ogień, i zagasił niechcący ostatnią iskierkę.
— Niechno raz jeszcze posłyszę coś podobnego — zawołał rozgniewany Scrooge, zwracając się w stronę buchaltera — to zamiast świątecznej kolędy dostaniesz pan dymisję![1] Co do pana — rzekł do siostrzeńca — jesteś znakomitym mówcą, i dziwię się, że nie zasiadasz w parlamencie[2].
— Nie gniewaj się, wujaszku — oto, wiesz co, lepiej przyjdź do nas jutro na obiad.
Scrooge się zapyrzył. — Idź do djabła! Tak, idź do djabła! — zawołał z uniesieniem.
— Ależ dlaczego, wujaszku?... dlaczego?...
— Pocoś się ożenił? zapytał Scrooge.
— Byłem zakochany.
— Byłeś zakochany! — mruknął Scrooge. — Głupstwo — głupstwo! Dobranoc.
— Mój wujaszku, wszakże i przed ożenieniem nigdy mię nie odwiedzałeś?
— Dobranoc — rzekł Scrooge.
— Nic od ciebie nie żądam, o nic cię nie proszę, czemuż nie możemy być przyjaciółmi?