wienia są daremne i żadnego nie przyniosą rezultatu, nieznajomi odeszli. — Scrooge wziął się na nowo do pracy, zadowolony z siebie i w daleko lepszym niż zwykle humorze.
Tymczasem mgła gęstniała, i ciemność stała się prawie nieprzejrzaną; na ulicy widać było ludzi z zapalonemi pochodniami i latarniami, migających tu i owdzie i ofiarujących swe usługi woźnicom, aby biedz przed końmi i prowadzić je po drodze. Odwieczna wieżyca kościelna, z której starożytny dzwon zdawał się wyglądać ciekawie przez gotyckie[1] okno na Scrooge’a, siedzącego przy biurku, znikła zupełnie we mgle, a zegar kościelny bił godziny, pół godziny i kwadranse z tak przedłużonym jękiem, jak gdyby szczękał zębami. Zimno wzrastało. Gromadka rzemieślników, zajętych nitowaniem[2] rur gazowych, rozpaliła na rogu ulicy wielkie ognisko, około którego cisnął się tłum obdartych i drżących z zimna ludzi dorosłych i dzieci. Grzali sobie ręce i pożerali niebieski płomień wzrokiem zachwycenia, wdzięczności i chciwości. Zamarzł kran od wodociągu, a wiszące wkoło niego grube, lodowate sople, przystroiły go w lodowatą brodę, komiczną i przerażającą.
Błyszczące światła z okien magazynów rzucały czerwonawy odblask na blade twarze przechodniów. Sklepy kolonialne, rzeźników i przekupniów drobiu wyglądały wspaniale, i trudno było przypuszczać, aby tylko dla zysku nęcił oko artys-