Scrooge widywał go rano i wieczór codziennie, odkąd mieszkał w tym domu. Pamiętać też musimy, że Scrooge, jak przystało na prawdziwego mieszkańca Londynu, nie posiadał ani szczypty tego, co ludzie nazywają wyobraźnią; nie pomyślał też ani razu o Marley'u od chwili obojętnej wzmianki, jaką zrobił, mówiąc o śmierci wspólnika przed siedmiu laty. Proszę mi więc wytłumaczyć, jakim sposobem Scrooge, kładąc klucz w zamek, (nie używając żadnych czarodziejskich zaklęć), ujrzał w młotku nie młotek, ale... twarz Marley'a!
Tak jest — powiadam wam, twarz Marley'a. Nie był to cień zamglony, niewyraźny, jak inne przedmioty, znajdujące się na dziedzińcu — przeciwnie, zjawisko okolone było przerażającym blaskiem, podobnym n. p. do zgniłego raka morskiego w kącie ciemnej piwnicy. Wyraz twarzy Marley’a nie miał ani śladu gniewu, — patrzała na Scrooge’a, jak to zwykle czynił Marley, z pod okularów, podniesionych na czoło widma. Włosy rozrzucone dziwacznie, jak gdyby za podmuchem wiatru, a choć oczy były otwarte, lecz stały słupem, najzupełniej nieruchome. — Te oczy, w połączeniu z grobową bladością, czyniły tę twarz straszną, lecz przerażenie, jakiego doznał Scrooge na ten widok, pochodziło raczej z jakiejś wewnętrznej przyczyny. Gdy się jednak dobrze wpatrzył w okropne widziadło, ujrzał poprostu — młotek.
Byłoby kłamstwem twierdzić, że Scrooge nie zadrżał, że nie doznał bardzo przykrego wrażenia, jakiego nie doznawał już od lat najmłodszych, — wkrótce jednak ochłonął, nacisnął klucz, obrócił
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.