Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

jedwabnej chustki, pokrywającej głowę i związanej pod brodą (kupili niegdyś razem cały tuzin tych chustek), — jeszcze nie chciał uwierzyć, walcząc z własnymi zmysłami.
— Co to ma znaczyć? — rzekł nakoniec zimno. — Czego ode mnie żądasz?
— Wiele! bardzo wiele!
To głos Marleya! — niema żadnej wątpliwości.
— Kto jesteś?
— Zapytaj, kim byłem?
— Kimże więc byłeś? — rzekł Scrooge, podnosząc głos. — Jak na upiora, zbyt dowcipnie chwytasz za słówka.
— Za życia byłem twoim wspólnikiem — zwałem się Jakób Marley.
— Czy mógłbyś... czy możesz usiąść? — zapytał Scrooge, patrząc wciąż z niedowierzaniem.
— Mogę.
— Więc siadaj.
Stawiając to żądanie, Scrooge miał nadzieję, iż tak przezroczyste widmo nie będzie mogło spełnić tej prostej czynności, skutkiem czego nastąpi zaraz wyjaśnienie całego zjawiska. Lecz widmo siadło naprzeciw niego, po drugiej stronie kominka, bez najmniejszej trudności.
— Jeszcze nie wierzysz? — rzekł duch.
— Nie wierzę — odpowiedział Scrooge.
— Jakiegoż więc chcesz dowodu, oprócz świadectwa zmysłów?
— Sam nie wiem.
— Czy wątpisz o dokładności swego wzroku, słuchu?