— Dziś przyszedłem cię ostrzedz. Pozostał jeszcze słaby promyczek ratunku, nadzieja uniknięcia mego losu. Tę nadzieję przyniosłem ci, Ebenezerze.
— Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, życzliwym przyjacielem, Marley'u... zapisałeś mi cały majątek... — rzekł Scrooge.
Dziwny, okropny uśmiech wykrzywił twarz Marley'a, gdy usłyszał te słowa.
— Nawiedzą cię jeszcze trzy duchy — dodało widmo.
Scrooge zbladł, jak trup.
— Więc to ma być ta nadzieja, o której mówiłeś, Jakóbie? — zapytał konającym głosem.
— Tak.
— Ja... jabym wolał co innego... — rzekł Scrooge. — Ja nie mogę...
— Bez tych odwiedzin — niema dla ciebie ratunku. Przygotuj się i czekaj pierwszego z nich jutro, gdy na wieży wybije pierwsza po północy.
— A czyby wszyscy trzej nie mogli przyjść odrazu? toby już było lepiej — i prędzej — szepnął Scrooge.
— Drugi zjawi się o tejże godzinie nocy następnej, trzeci, w trzecią noc z kolei, kiedy zegar wybije północ. Mnie nie ujrzysz już nigdy, lecz dla własnego dobra zapamiętaj, co zaszło między nami.
Widmo podniosło chustkę i podwiązało nią głowę. Domyślił się tego Scrooge, posłyszawszy chrzęst zębów, gdy obie szczęki znowu zetknęły
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.