— Powstań — i chodź ze mną.
Brr! pomyślał Scrooge, który radby przekonać swego przewodnika, że czas, ani pogoda nie sprzyjają przechadzce, że miał wygrzane łóżko, a na dworze takie przejmujące zimno, że był za lekko ubrany, gdyż miał na sobie tylko szlafrok, pantofle i cienką szlafmycę, a nadewszystko, że jest chory i zakatarzony. Daremnie mówić o tem. Niepodobna było oprzeć się delikatnemu uściskowi ducha, lekkiemu, jak dotknięcie ręki dziecka, a silnemu zarazem, jak żelazne kleszcze. Podniósł się, lecz spostrzegłszy, iż duch zmierza do okna, złożył ręce i pochylił się błagalnie.
— Jestem śmiertelny! — zawołał — przecież ja stąd upadnę.
— Pozwól, że cię tu dotknę — rzekł duch, kładąc mu rękę na sercu. — Teraz nie lękaj się niczego.
W mgnieniu oka przemknęli przez okno i znaleźli się na gościńcu, biegnącym środkiem pól i łąk szerokich. Miasto znikło w dali bez śladu. Jednocześnie mgła i ciemność nocy ustąpiły, zajaśniał pogodny, piękny dzień zimowy; — śnieg błyszczący pokrywał ziemię.
— Mój Boże, dobry Boże! — zawołał Scrooge, składając ręce i rozglądając się na wszystkie strony ze zdumieniem. Wszakże tutaj spędziłem moje dziecięce lata!
Duch spojrzał nań z dobrocią. Słodki ten wzrok, trwający chwilkę, zbudził dziwne wzruszenie w sercu starca. Doznał nagle tysiącznych wrażeń, otoczyły go niewidzialnym rojem dawno za-
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.