Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

a to Piotrek — tak, Piotruś. Cóż się to ze mną dzieje?
Cieszył się, tak, cieszył jak nigdy; jego oko, zwykle ponure, rzucało radosne blaski, serce biło mu gwałtownie. O mało nie wyskoczył ze skóry, usłyszawszy, jak sobie życzyli wzajemnie świąt wesołych, gdy który na skręcie drogi opuszczał gromadkę i oddalał się w boczną ulicę, prowadzącą do mieszkania rodziców, krewnych lub przyjaciół. A przecież — czemże było dla Scrooge’a Boże Narodzenie? co go mogło obchodzić Boże Narodzenie? jaki mu zysk przyniosło?
— Szkoła niezupełnie jeszcze opuszczona — odezwało się widmo. — Pozostało tam samotne, zapomniane dziecię!
Scrooge westchnął głęboko.
Minęli gościniec, skierowali się krętym, dobrze Scrooge’owi znajomym manowcem i zbliżyli się wkrótce do wielkiego budynku z ciemno-czerwonych, nietynkowanych cegieł. Była to pusta szkoła. Na dachu, ponad wejściem wisiał niewielki dzwonek. Budynek był obszerny, ale zaniedbany, ściany wilgotne, omszałe, okna potłuczone, drzwi spaczone. Kury gdakały na dziedzińcu i biegały po wszystkich kątach, — w stajniach i szopach rosła trawa i zielsko. Zewnętrznej powierzchowności odpowiadało wnętrze! Wszedłszy do ponurego przedsionka i rzuciwszy okiem przez szereg drzwi otwartych od kilku obszernych pokoi, widać było skromne, prawie biedne sprzęty, czuć w powietrzu zimną, spleśniałą woń zamknięcia; wszystko oddychało tutaj niedostatkiem, który kazał się domyś-